Mieszkam w Polsce od grudnia 2018 roku, a w zeszłym roku zapisałem się do Szkoły Języka i Kultury Polskiej na Uniwersytecie Śląskim. Polski to trudny język, ale bardzo mi się podoba. Moja narzeczona mówi świetnie po francusku, zależało mi jednak, by nauczyć się języka kraju, w którym żyję. Chciałem móc usłyszeć te wszystkie tajemnicze rzeczy, których moja narzeczona, jak mnie zapewnia, nie jest w stanie wyrazić w żadnym innym języku niż swój ojczysty, móc rozmawiać z jej bliskimi i wszystkimi innymi Polakami, a przede wszystkim czytać w oryginale tych, których tak bardzo podziwiam: Sienkiewicza (jego zresztą imię nosi ulica, przy której mieszkamy), Miłosza, Szymborską, i oczywiście Olgę Tokarczuk, której twórczość mnie fascynuje.
Myślę, że nie można mieszkać w Polsce, jeśli nie mówi się po polsku. Ten język wydaje mi się jednak nie do zdobycia – można najechać polskie ziemie, ograbić je, podzielić, ale opanować język polski to już inna para kaloszy. Może to dlatego, że Polska, zasadniczo kraj nizinny, była tak często celem podbojów, Polacy wymyślili język polski – krainę równie urzekającą co trudno dostępną, niezwykle zasobną i żyzną, i pełną pułapek, w które cudzoziemiec niechybnie wpadnie. Tę właśnie krainę chciałbym zamieszkać.
W styczniu zacząłem się bawić językiem polskim. Najlepszym sposobem na naukę języka jest próba odgadnięcia go, podążania w jego kierunku, nawet jeśli to oznacza popełnianie błędów. Tak wymyśliłem moje pierwsze polskie słowo, czasownik, który wydawał się brzmieć właściwie i jednocześnie odpowiadać wszystkiemu, do czego w życiu i tutaj dążę: „domować”. Moja narzeczona przetłumaczyła go na francuski jako „maisonner”. Kiedyś w języku francuskim wyraz ten istniał. W XVI wieku oznaczał „budować dom” (myśląc o ptakach, powiedzielibyśmy „nidifier”, „gniazdować”). O ile mi wiadomo, jest już prawie nieużywany. Dla mnie „domować” oznaczałoby „zostać w domu, cieszyć się domem”. To, co Anglicy mogliby oddać przez: „to home sweet home”. Nie przypuszczałem w styczniu, że wrócę do słowa „domować” tak szybko, w takich okolicznościach.
Moja praca – jestem tłumaczem – z natury wiąże się z odosobnieniem. Nie wychodzę do biura i nie mam innych spotkań poza tymi kilkoma w miesiącu, przez telefon, z jednym czy drugim wydawcą, z którym pracuję. Dni spędzam więc najczęściej w naszym mieszkaniu, w towarzystwie trzech kotów – które wiele swoich godzin przesypiają. Uwielbiam koty, ale niczego tak nie lubię, jak pracować w zespole i spotykać się z ludźmi. „Świata zewnętrznego” czasem dotkliwie mi brakuje, tym bardziej tu, w Polsce, gdzie znam niewiele osób. Długo marzyłem o tym, żeby mieć moją narzeczoną przy sobie, w domu. Jak mówili starożytni: „Kiedy bogowie chcą nas ukarać, spełniają nasze życzenia”.
Kto mógł się spodziewać, że świat zewnętrzny tak brutalnie się do nas wprosi, zmuszając wielu do opuszczenia biura i pracy w domu? Kto mógł się spodziewać, że na wpół odludne życie, które niektórzy z nas prowadzili, stanie się życiem każdego? W połowie kwietnia blisko 4 miliardy ludzi na całym świecie musiało pozostać w domach. Nic dziwnego, że widzieliśmy, jak mnożą się rysunki, filmy, piosenki, artykuły i inne „dzienniki czasu zamknięcia”.
To, czego doświadczałem – myślę przede wszystkim o pierwszych dniach po wprowadzeniu ograniczeń – było bliskie zarówno strachowi, jak i dezorientacji. Miałem też głębokie poczucie bezradności. Kiedy w Montrouge – podparyskim mieście, którego radnym, na papierze, nadal jestem – moi przyjaciele i koledzy z ratusza walczyli o dalsze świadczenie podstawowych usług publicznych, mnie męczyła migrena. Naprawdę nie czułem się z tym dobrze. Bardzo trudno było mi normalnie pracować i porzuciłem książki na rzecz gazet, z niepokojem obserwując nieuchronny wzrost liczby zmarłych i zarażonych.
W artykułach z ostatnich tygodni nieraz pisano o jednej z najważniejszych książek Alberta Camusa – Dżumie. Cóż, pomyślałem sobie, jeśli z tym koronawirusem może przyjść coś dobrego – a przyjdzie na pewno, jak bowiem mawiają Hiszpanie: „No hay mal que por bien no venga” – to dla niektórych może będzie to (ponowne) odkrycie Dżumy. Nie zamierzam tu mówić o tej powieści ani o tym, dlaczego jest arcydziełem – inni zrobili to przede mną lepiej niż sam bym potrafił. Przypomnę tylko, że na końcu Dżumy bramy miasta (Oranu) się otwierają, a mieszkańcy powoli wracają do normalnego życia.
A my, gdzie mieszkamy? Co jest naszym Oranem? Jakie bramy się otworzą? W Dżumie poza Oranem jest świat, w którym życie toczy się zwyczajnym torem – ale tutaj? teraz?
Próba, przez którą wszyscy przechodzimy, razem („razem”, jak mówi moje ulubione polskie słowo), cierpienie, obawa, poczucie bezsilności i zagubienia, których doświadczamy − jednoczą nas i dzielą, zbliżają nas wzajemnie i oddalają. Trauma jest globalna i potrzeba czasu, by wyleczyć rany. Ostatni raz doznałem takiego poczucia zachwiania się rzeczywistości we wrześniu 2001 roku. Ale to obecne ma zupełnie inny wymiar, a dzisiejsze Stany Zjednoczone są pośmiewiskiem całego świata. Statek Ziemia został złapany przez koronawirusowy sztorm. My pasażerowie mamy pozostać w kajutach, podczas gdy na pokładzie rozkazy wydaje wielu kapitanów. Nigdy jeszcze świat zewnętrzny nie wtargnął z taką siłą do mojej codzienności – jak fala wdzierająca się przez otwarty bulaj – i nigdy odkąd wyjechałem z Francji, nie byłem w tak częstym kontakcie z przyjaciółmi, jak gdyby to, że wszyscy pozostajemy w zamknięciu, zbliżyło nas do siebie.
Jesteśmy tak samo rzuceni w świat, jak świat wdziera się w nas. Domować. To nie nasz dom zamieszkujemy. Domować. Ani miasto, ani kraj. Domować. Miejscem, które zamieszkujemy, wszyscy razem („razem”), jest Ziemia, ta szlochająca Ziemia, którą usilnie ignorujemy od tylu lat, od tylu dziesięcioleci, a która kolejny raz o sobie przypomina, by nam powiedzieć, że „domujemy”, żyjemy tu, wszyscy razem, i że musimy dbać o siebie nawzajem, dbać o nasz świat, jakkolwiek jest on niedoskonały, jakkolwiek niedoskonali jesteśmy.
Zawsze możemy ubolewać nad decyzjami, jakie powinniśmy byli podjąć, jakie podejmujemy i tymi, jakie będzie nam trzeba podjąć, obwiniając się wzajemnie za swoje nieodpowiedzialne i samolubne zachowanie lub wypominając słabości, wszystko to znaczy niewiele w obliczu tej próby. I jeśli chcieć dzisiaj wyciągnąć z Dżumy jedną lekcję, będzie nią to, że w Dżumie jest miasto, z którego można wyjść, my natomiast nie mamy innego świata.
David Pathé-Camus
(Katowice, 23 IV 2020)
Tłum. Anna U. Pilśniak
David Pathé-Camus jest francuskim pisarzem i tłumaczem, który przez kilka lat pracował również jako agent literacki, wydawca i dokumentalista.
Jest autorem m.in. serii historycznych powieści fantasy „The Book of the Cross” („Le Roman de la croix”, Robert Laffont), opublikowanych w 7 krajach, powieści graficznej, „The Cigar that Fell in Love With a Pipe” (Self Made Hero, ilustracje Nicka Abadzisa) oraz serii wykładów, wywiadów, przedmów do konferencji o H.P. Lovecrafcie, Alanie Moore’u, science fiction, gatre fiction, popularnej fikcji, pisaniu i tłumaczeniu.
Przez 7 lat uczył „Science fiction, fantasy & horror literature” w Paris III La Sorbonne-Nouvelle, a obecnie mieszka w Polsce, gdzie uczy się polskiego oraz tłumaczy i redaguje Lovecraft na język francuski.