– Lepiej wyglądasz – usłyszałam od swojego męża siedem dni po zamknięciu przedszkoli i teatrów (i nadal to podtrzymuje (: ). – Bierzesz jakieś leki? – Nie. – odpowiedziałam.
A więc o co chodzi? Pandemiczne Tsunami rozpędzone niczym rozszalały koń ze znamienitego dzieła Podkowińskiego, torpeduje po kolei zdrowie, gospodarkę, ekonomię, zahaczając też nieuważnie o moją ukochaną niegdyś radiową Trójkę, a na placówkach artystycznych oczywiście kończąc; i ja mam czelność dobrze wyglądać?!
I jeszcze na dodatek dobrze się czuć? Coś chyba ze mną nie tak.
Oczywiście, że czuję niepokój, lęk bardziej niż strach, miewam nawet huśtawki nastrojów, ale to wszystko jakby sobie płynie i nie zagrzewa we mnie miejsca na dłużej. „To też minie”- jak mówi złota myśl ukryta w pierścieniu króla ze starej hinduskiej przypowieści. I ten stan euforii pewnie też minie. Choć tę, na nowo rozbudzoną we mnie wrażliwość dziecka na świat, a szczególnie na przyrodę wokół mnie, mam chęć pielęgnować i nie wypuszczać. To mój skarb. Skarb schwytany w czasach zarazy.
Człowiek potrzebuje natury, przyrody. Teraz może bardziej niż kiedykolwiek. W medycynie zadomowiło się już pojęcie „zespół deficytu natury” – najnowszy produkt naszej cywilizacji, który objawia się problemem z koncentracją, zanikającą świadomością i niemal totalnym zagubieniem sensu życia. Ponoć 20 minut obcowania z zielenią obniża poziom kortyzolu o 15%, czego dowodzą wszechstronni i jak zawsze nieocenieni amerykańscy naukowcy. Kiedy zamknięto lasy, ratowała mnie wysoka brzoza, która była kiedy zasypiałam i wciąż była, gdy się budziłam; kołysała swoje listki pozostając niewzruszona, niepolityczna, niepandemiczna, po prostu wrzeszczańska.
Uratowały mnie jeszcze dwie rzeczy.
Druga: to czas spędzany z moim trzyletnim synem. To domowe jednoosobowe przedszkole trwało i trwa nadal, dzień w dzień od godziny 5.40 do około godziny 20 przy pełnej atencji i zaangażowaniu (a chłopak należy niewątpliwie do grupy „żywych sreberek”). Przez pierwszy tydzień po zamknięciu przedszkoli i teatrów potrafiło mnie to doprowadzić do szału! No jak to? Przecież w poniedziałek miałam mieć zdjęcia, od czwartku gram „Pan Szuster kupuje ulicę”, potem mam „Komiwojażera” i wchodzę w nowe próby. A teraz nagle mam stać się matką w domu z dzieckiem, obiadem i sprzątaniem na cały etat?! Tu pewnie narażę się wszystkim kobietom, które w ten sposób spędzają lata i nie marudzą; mają trójkę albo i piątkę dzieci, a ja tu śmiem wymyślać z jednym. I może mają rację, a nawet nie może, lecz na pewno. Eckhart Tolle, po którego chętnie i często sięgam mówi o trzech wyjściach z niekomfortowej sytuacji. „Jeśli twoje tu i teraz wydaje ci się nieznośne i cię unieszczęśliwia: wycofaj się z sytuacji, zmień ją albo całkowicie się z nią pogódź.” Pierwsze dwa wyjścia rzecz jasna odpadły na starcie, więc zostało trzecie. W dojrzewaniu do tego, że całe dnie spędzane w domu z dzieckiem mogą być najfantastyczniejszym czasem, jaki nam (mi i mojemu synowi) się przytrafił, pomógł mi pewien kurs.
To jest trzecia rzecz z tych trzech, które mnie uratowały. Śmieszne, bo zaproszenie do owego kursu przyszło do mnie z wszech obecnie znanego portalu mediów społecznościowych. Wyglądał początkowo jak jeden z łańcuszków, których nie znoszę i jestem tą, która rwie „magiczne połączenie”, ale w tym przypadku zbyt długo się nie zastanawiałam, po prostu poczułam, że chcę w tym wziąć udział i jest mi to teraz potrzebne. Na wszystko musi być czas i przestrzeń, i paradoksalnie to właśnie pandemia sprawiła, że takowe u mnie się znalazły.
Zdecydowałam się na trzytygodniowy bezpłatny kurs polegający na wykonywaniu codziennie jednego zadania oraz krótkiej medytacji. Głównym jego założeniem było umożliwienie mi odnalezienia w moim życiu obfitości. Czym jest obfitość w życiu każdego z nas, zostawiam już indywidualnej interpretacji. Zadania były różne, ale każdego dnia dotykały czegoś naprawdę istotnego. Pierwszego dnia miałam wypisać przynajmniej 50 osób, które przyczyniły się do mojego rozwoju. To było naprawdę super zadanie bo przypomniało mi, jak wielu wspaniałych ludzi spotkałam do tej pory na swojej drodze. Były też dwa dni poświęcone matce, które były dla mnie bardzo trudnymi zadaniami, ale niezwykle oczyszczającymi. Najlepsze w tym kursie było to, że ile z niego weźmiesz, zależy tylko od twego zaangażowania i poświęconej przez ciebie uwagi. To samo zresztą mówię na swoich zajęciach studentom.(: Na tym kursie jednak nikt cię nie rozliczał. Były tylko zasady, które trzymały uczestnika w ryzach czasowych. To pomogło wejść w stały proces, który był pracą nad sobą, swoimi ograniczeniami, zahamowaniami, ale i marzeniami. Wyzwaniem było dla mnie stworzenie własnej grupy na znanym portalu społecznościowym, bo był to mój pierwszy raz i czułam ogromną odpowiedzialność, ale z drugiej strony stałam się wówczas przekaźnikiem pewnych metod, które mogły pomóc kolejnym, tak jak mi pomogły. Siła, którą budowałam od wewnątrz pozwoliła mi też bardziej zauważyć, otworzyć się na potrzeby ludzi starszych, zainteresować się niesieniem pomocy słabszym oraz tym, którzy znaleźli się w gorszej sytuacji materialnej i życiowej niż ja.
Syn ma mamę na własność
Wracając do mojego syna, to uważam, że trafił mu się najwspanialszy czas. Czas z jego mamą. Nie wiem, czy oddałabym wychowawczyni z przedszkola ten moment, kiedy mój syn liczy po kolei do pięciu nie zahaczając po drodze o siedem i dziewięć. Nie wiem, czy radość z jego codziennych spontanicznych koncertów połączonych z szalonym performancem zamieniłabym na radość po swojej kolejnej premierze. Owszem, tęskno mi do grania, ale codziennie stwarzam teatr mojemu synowi i gram w nim wiele postaci. Jestem bardzo konkretną, zadaniową panią Haliną od sportów, nieco szaloną panią Pelagią od kąpieli, latającym niewidocznym stworkiem Oko, chrypiącą starą Kulą Babulą oraz budowniczym Złym Bobem, który wiecznie kradnie Klemensowi kask. Cała ta brygada pozwala mojemu synowi na kontakt z innymi „osobami” oprócz jego rodziców.
Małe i duże cudy
Muszę przyznać, że ten okres zatrzymania był mi potrzebny. W zderzeniu z totalną destrukcją tej nakręconej maszyny świata udającej świetnie prosperującą (choć jej wskaźniki tempa wyszły już dawno daleko poza licznik) wszyscy staliśmy się nadzy, odkryci, a przez to bardziej prawdziwi. Pojawiło się mnóstwo wspaniałych inicjatyw społecznych, sąsiedzkich. Na naszym trójmiejskim podwórku, ale i na całym świecie. Wzruszające gesty, jak na przykład w południowoafrykańskim mieście Cape Town gdzie zwalczające się brutalnie od dziesięcioleci gangi uzgodniły zawieszenie broni i wspólnym wysiłkiem dostarczają żywność najbiedniejszym rodzinom w swoich dzielnicach. Wydarzają się cuda w nas i wokół nas. To dobry moment, aby stanąć, zaczerpnąć powietrza i przyjrzeć się temu. Przyjrzeć się sobie.
Justyna Bartoszewicz – aktorka, absolwentka AST w Krakowie, wydział we Wrocławiu. Współpracowała z Teatrem Capitol we Wrocławiu, Teatrem Pieśni Kozła, Operą Wrocławską, Teatrem Jeleniogórskim, z Teatrem im J. Osterwy w Lublinie, Teatrem Troubleyn Jana Fabre w Antwepii, a ostatnio także z brytyjską grupą The Tiger Lillies. Od 2016 wykłada na UG na wydziale WOFIKA. Stypendystka Ministra Kultury (2004-2005), laureatka Nagrody Specjalnej ZASP (2005) na FST w Łodzi oraz Nagrody Teatralnej Prezydenta Miasta Gdańska za rolę w spektaklu KAMIEŃ (2010). Od 2007 roku na stałe w zespole Teatru Wybrzeże w Gdańsku oraz w stałej współpracy z Fundacją BOTO w Sopocie i Szkołą Filmową w Gdyni.